Moje pierwsze przygody z motoryzacją...

Artykuły i poradniki dodawane przez użytkowników
Odpowiedz
Awatar użytkownika
Markiz
Posty: 148
Rejestracja: 2007-01-02, 23:18
GG: 1155265
Moje maszyny: Romet 50 T-1
Lokalizacja: Konstantynów Łódzki
Kontaktowanie:

Moje pierwsze przygody z motoryzacją...

Post autor: Markiz » 2011-05-17, 22:14

Tekst wstawiam na prośbę Kol. Saviera :)

Pisząc o polskiej motoryzacji z tamtych lat nie sposób nie przywołać moich osobistych doświadczeń z tym tematem związanych. Moja przygoda z czterema kółkami zaczęła się już w kilka dni po urodzeniu. Ze szpitala do domu przywiózł mnie wujek pięknym, niebieskim wartburgiem, który długo mu jeszcze potem służył i który pamiętam do dzisiaj. Potem, jak już miałem kilka latek, inny wujek przywiózł mi z Anglii model zdalnie sterowanego samochodu, co było ówczesnym rarytasem, gdyż w Polsce nie był taki samochodzik osiągalny w żadnym sklepie. Pojazd ten miał skręcane przednie koła i na długiej lince urządzenia do manewrowania nim - a więc kierownicę i 3 przyciski - jazda do przodu, jazda do tyłu, klakson i zapalanie świateł. Samochodzik ten był przez długi czas obiektem pożądania dla moich kolegów - oni niestety nigdy czegoś takiego nie mieli.

Wychowywałem się w małej, podłódzkiej miejscowości w domu moich Dziadków i był tam piękny ogród z dużym podwórzem. Na tym podwórzu budowałem sobie z piasku szosy, parkingi, na których odbywał się ruch samochodowy. Moimi najbardziej ulubionymi zabawkami były samochodziki różnego autoramentu - osobowe, ciężarowe, traktory z przyczepą, autobusy itp. Tak wiec można powiedzieć, że „park samochodowy” posiadałem imponujący. Potem przyszedł czas na rowery - najpierw trójkołowe, a potem już dorosłe, na których szaleliśmy z kolegami przez kilka lat. Pewnego dnia do moich Dziadków przyjechał ich znajomy na motorowerze – chyba właśnie wtedy zakochałem się w tych warczących jednośladach. Nie mogłem się powstrzymać, aby chociaż przez chwilę na nim nie posiedzieć. Któregoś dnia jeden z moich kolegów zaprowadził mnie do swojej szopy i pokazał czarne, lśniące „cudo” - był to motocykl WSK 125 z 1964 roku, który był własnością jego ojca. Potem wielokrotnie ukradkiem wyprowadzaliśmy ten motocykl z szopy - budził w nas niekłamany zachwyt. Eh, gdyby tak go odpalić i śmignąć w dal….. Ale niestety, byliśmy zbyt mali a motocykl był ciężki.

Aż któregoś dnia kolega oparł go o ogrodzenie i wdrapał się na siodełko, kopnął starter i silnik zagrał pięknym, wueskowym basem. Potem jedynka i pojechał… Wszystko pięknie ładnie, ale ponieważ nie dosięgał stopami ziemi, to mógł jechać tylko przed siebie. Ale jakoś w końcu udało mu się „zaparkować” przy kolejnym ogrodzeniu i na szczęście obyło się bez upadku. Wtedy właśnie po raz kolejny zauroczyły mnie już chyba na zawsze pojazdy posiadające silnik i dwa lub cztery koła.
Kiedy w 1973 roku skończyłem 8 klasę i dostałem się do liceum, moja ciocia, która zawsze była sponsorem moich prezentów, kupiła mi nowiutki motorower Komar. Mieszkałem już wtedy w Łodzi i trochę się bałem jeździć nim po łódzkich, dość już ruchliwych w tym czasie ulicach, a wiec kręciłem kółka i ósemki na podwórzu. Potrafiłem tak jeździć godzinami. Do miasta moich Dziadków było ok. 30 km i powstał problem jak tam ten mój Komarek przetransportować. Na szczęście w naszym domu mieszkał uczynny sąsiad p. Janek, który podjął się tego zadania.
Teraz nareszcie mogłem w pełni korzystać z uroków jazdy na moim stalowym „rumaku”. Zaczęły się coraz dłuższe wycieczki z kolegami po okolicy, wyprawy na ryby czy odwiedziny u znajomych gospodarzy w pobliskich wsiach.
I podczas pewnej takiej wycieczki wnuk gospodarzy, u których akurat byłem, znalazł w stodole skuter Osa. O - to już nie był jakiś tam motorower, tylko prawdziwy skuter. Niestety - nie był w najlepszym stanie technicznym, ale odpalić silnik się udało. Po krótkiej przejażdżce Osą postanowiłem mój motorower zamienić na coś większego.

Za poradą wspomnianego już wyżej sąsiada p. Janka i przy jego pomocy sprzedałem Komarka i kupiłem motorower Jawa. Remontowaliśmy go z p. Jankiem dość długo - on też jeździł takim motorowerem a więc był fachowcem od tego typu pojazdów. Niestety - stan techniczny tej Jawki nie pozwalał na normalne użytkowanie. Wziąłem więc sprawy w swoje ręce i na giełdzie samochodowej po sprzedaży Jawki kupiłem sobie drugą. Ta była już w dobrym stanie technicznym i przez kilka najbliższych lat nią jeździłem. Teraz już nie bałem się ruchu ulicznego i kilkakrotnie wybierałem się nią w dalsze trasy. Ale wciąż zazdrosnym okiem patrzyłem na pamiętną wueskę kolegi - eh…. żeby czymś takim śmigać…. Nie mając prawa jazdy na motocykl mogłem sobie tylko pomarzyć.

I nagle życie uśmiechnęło się do mnie. Otóż od zawsze lubiłem rozwiązywać krzyżówki i czasem nawet wysyłałem prawidłowe odpowiedzi licząc na jakąś wygraną. Gdy byłem w trzeciej klasie liceum, nagle przyszło do mnie zawiadomienie, że w nagrodę za prawidłowo rozwiązaną krzyżówkę wygrałem kurs na prawo jazdy kat. B, czyli uprawniające do kierowania samochodami do 3,5 tony. A więc los sam pchał mi w ręce okazję zrobienia za darmo prawa jazdy. Ponieważ samochodu w najbliższym czasie nie miałem zamiaru kupować ze względu na brak finansów, dokupiłem sobie możliwość zrobienia przy tej okazji prawa jazdy na motocykl za niewielkie pieniądze. Zajęcia odbywały się w nieistniejącej już siedzibie Ligi Obrony Kraju w Łodzi przy ul. Tuwima 15. Po odbyciu zajęć teoretycznych i zdaniu tzw. wewnętrznego egzaminu przyszedł czas na jazdy. Jeździliśmy wszyscy na Fiatach 126p. Trafił mi się bardzo nieuprzejmy i niesympatyczny instruktor, który był strasznie nerwowy -wiecznie był niezadowolony i o byle co się wściekał. Pierwsza godzina to było manewrowanie pedałami i dźwignią zmiany biegów „na sucho”, bez włączonego silnika. Druga godzina - jazda w kółko po niedużym placyku. No a potem magiczne słowa instruktora: „No to jedziemy do miasta”… Całe szczęście, że jeździłem już trochę po ulicach w prawdziwym ruchu moją Jawką, dzięki temu stres był mniejszy. Natomiast pan instruktor nadal nie ułatwiał mi zadania - jeździliśmy po bułki na jego śniadanie, potem po córkę do szkoły, czasem załatwiał jakieś swoje interesy a ja czekałem bezproduktywnie. W końcu się zdenerwowałem i złożyłem na niego skargę do kierownika ośrodka. O dziwo, skarga ta została rozpatrzona pozytywnie i zaczął ze mną jeździć inny instruktor. Ten był bardzo miły i odtąd jazdy stały się prawdziwą przyjemnością. W sumie plan szkolenia przewidywał 21 godzin jazd i muszę się pochwalić, że po mniej więcej 10 godzinie jazdy mój instruktor stwierdził, że właściwie egzamin mam „w kieszeni” i więcej jazd mi nie potrzeba. Było to bardzo miłe i bardzo mnie podbudowało. Wreszcie nadszedł czas egzaminu. Teoretyczny zdałem z małą poprawką i zostałem dopuszczony do egzaminu praktycznego z jazdy. Do malucha wsiadł kierownik ośrodka, milicjant ze służby ruchu oraz przedstawiciel Wydziału Komunikacji i pojechaliśmy. Egzamin trwał pół godziny i przebiegł bez żadnych problemów. Potem przyszedł czas na egzamin z jazdy motocyklem. Odbywał się on na zamkniętym terenie - jak to dzisiaj byśmy nazwali placu manewrowym i polegał na jeździe na poszczególnych biegach, zatrzymywaniu się przed znakami oraz sygnalizowaniu wyciągniętą ręką manewrów skrętu. Również oczywiście zakończył się powodzeniem. Po tygodniu odebrałem wreszcie wymarzone prawo jazdy i świat stanął przede mną otworem.

Podczas najbliższych wakacji - mając wciąż w pamięci wueskę kolegi - postanowiłem się rozejrzeć za czymś podobnym dla siebie. Tak się złożyło, że sąsiad postanowił się pozbyć właśnie motocykla WSK z 1964 r. i za niewielkie pieniądze stałem się jego właścicielem. I znów był to egzemplarz lekko nadgryziony zębem czasu. Trzeba było mu poświęcić wiele uwagi oraz wymienić sporo części. Jakoś wszystko się udało i nareszcie mogłem pojeździć na prawdziwym motocyklu. Ponieważ jednak wciąż występowały w nim jakieś usterki, sprzedałem go i po zrobieniu matury - ponieważ rodzinka sypnęła trochę groszem - postanowiłem wreszcie nabyć sobie motocykl z prawdziwego zdarzenia, a więc nowy. Wybór oczywiście padł na motocykl WSK 125 M06 B3. Kosztował on wtedy dokładnie 9 500 zł. Wybrałem się więc do Polmozbytu przy ul. P. Skargi w Łodzi. Moim oczom ukazał się rząd lśniących lakierem motocykli WSK ustawionych w sklepie w karnym porządku jak na defiladzie. Z wielką radością wybrałem czarny egzemplarz (bo tylko takie były) i po zapłaceniu rachunku wyprowadziłem ją na zewnątrz. Przyjechałem do domu a wspomniany już sąsiad p. Janek dokładnie mi ją wyregulował. Jeździła naprawdę pięknie i do dzisiaj ją wspominam z rozrzewnieniem. Ponieważ nie było jej gdzie parkować, to najpierw stała w kuchni naszego mieszkania, utrudniając poruszanie się po niej domownikom, a potem zabrałem ją do swojego pokoju i stała za szafą. A więc zawsze była na wyciągniecie ręki - jej widok wciąż budził we mnie miłe uczucie posiadania tak pięknej, lśniącej maszyny.

Latem z kolegami jeździliśmy moją wueską na ryby, zimą kolega przypinał narty i ciągniony przeze mnie na lince za motocyklem szusował po lesie. Dzisiaj jak popatrzę na ścieżki, którymi wtedy w lesie pomiędzy drzewami mknąłem z prędkością 60 km/h, to mi się zimno robi. Cud, że wtedy się nie zabiłem. Wystarczyłby jeden nieostrożny ruch, jeden zbyt mocny skręt na ścieżce pokrytej mokrym mchem czy śniegiem, a chyba już by mnie nie było wśród żywych. Ale jak to mówią - nad głupcami Pan Bóg czuwa, więc obyło się bez jakiegokolwiek wypadku. Pamiętam, że najdłuższa trasa, jaką tym motocyklem pokonałem, to był dwudniowy wyjazd na ryby - w jedną stronę 160 km. Cóż - człowiek był młody i niestraszny był mu deszcz czy chłód. Nie było przecież wtedy specjalnych ubrań dla motocyklistów, a jeżeli nawet były, to nieosiągalne cenowo dla nastolatka, więc jeździło się w tym, w czym chodziło się na co dzień. Pod kurtkę na piersi kładło się sporą ilość gazet - najlepszy był Głos Robotniczy, bo jako drukowany na grubym papierze był nieprzewiewny. Podczas tej wyprawy zwykle grzało słońce i wtedy miły chłodek podczas jazdy chłodził twarz, ale trafiła się też i burza z ulewnym deszczem i piorunami. W każdym razie dojechaliśmy z kolegą bez problemu.

Jeśli chodzi o przygody związane z moim motocyklem, to muszę jeszcze wspomnieć o lecie roku 1979. Pojechałem wtedy do mojego szkolnego kolegi do Żakowic na cały dzień. Pamiętam, że oglądaliśmy w TV wizytę Papieża w Polsce Jana Pawła II, a potem zwiedzaliśmy okolicę. Późnym popołudniem, a właściwie już wczesnym wieczorem, wybrałem się w drogę powrotną, ale po drodze chciałem jeszcze odwiedzić mojego kuzyna, który przebywał w domu moich już wtedy nieżyjących Dziadków. Ponieważ jednak go tam nie było postanowiłem wrócić do Łodzi. Był upalny, letni dzień a ja z mojej „wiesi” wyciskałem siódme poty, chcąc jak najszybciej dotrzeć do domu. Na dość stromym podjeździe w Bratoszewicach nagle poczułem, że tylne koło zatrzymało się w miejscu a silnik zgasł. Myślę sobie - niedobrze. Wokół noc, do Łodzi ponad 20 kilometrów a motocykl się zbuntował. Próba poruszenia starterem nic nie daje - tłok zaklinował się w cylindrze na amen. Najprawdopodobniej silnik się zatarł. Nie było wyjścia - postanowiłem zaprowadzić motocykl z powrotem do domu kuzyna i wrócić do Łodzi pociągiem. Tak też i zrobiłem. Ledwo zdążyłem na ostatni pociąg i w Łodzi byłem ok. północy. Oczywiście w domu awantura, ale i radość z mojego odnalezienia się. Okazało się, że moja Mama, która zawsze była straszną „panikarą”, razem z moim bratem pojechali taksówką do Żakowic żeby mnie szukać u mojego kolegi i już wyobrażali sobie, że nie ma mnie wśród żywych. Ale wszystko dobrze się skończyło, tylko moja wiesia była niesprawna. Pojechałem do Polmozbytu, aby coś na to poradzili. Okazało się, że taka usterka wchodzi w zakres naprawy gwarancyjnej, więc samochodem pomocy drogowej pojechaliśmy do Głowna, aby zabrać moją kalekę. W serwisie Polmozbytu stwierdzili, że istotnie nastąpiło zatarcie silnika i owszem, dysponują nowym cylindrem, natomiast nie mają tłoka i muszę go sam „skombinować”.

Tu mała dygresja - w owych czasach to słowo było bardzo modne i miało szerokie znaczenie. Zarówno określało czynność zdobycia czegoś przez kupno jak również przez tzw. znajomości. Drugim takim słowem było słowo „załatwić”. Załatwiało się również wszystko, począwszy np. od opony do samochodu, a skończywszy na skarpetkach - trzeba też tylko było mieć odpowiednie znajomości.

A więc załatwiłem w prywatnym sklepie tłok i moja wueska znów dostała nowe życie. W międzyczasie poszedłem do pracy i motocykl ten służył mi do codziennych do niej dojazdów. Przede wszystkim jednak używałem go do dojazdów do domu mojej następnej sympatii a późniejszej żony - mieszkała ona ok. 12 km od Łodzi i tramwajem jechało się tam ponad pół godziny, natomiast motocyklem 15 minut. Jednak - nad czym bardzo ubolewałem, dziewczyna ta nie była entuzjastką jazdy na motocyklu. Wobec czego, jak trafiła mi się okazja nabycia samochodu, nie wahałem się zbyt długo.

Lekkomyślnie - patrząc z obecnej perspektywy - sprzedałem mój motocykl i nabyłem sobie Syrenkę 104 z 1963 roku. Oj - kapryśna to była bestyjka… Ponieważ była już „pełnoletnia”, nadwozie było co nieco nadgryzione zębem czasu, a i mechanizmy lekko zużyte. W pierwszą podróż zabrałem moją Mamę, aby się pochwalić moimi umiejętnościami. No i niestety - na Al. Włókniarzy w Łodzi, a więc jednej z najbardziej ruchliwych ulic, moja Syrenka kaszlnęła i wyzionęła ducha. Silnik zgasł i nijak się nie dał uruchomić. Na szczęście przechodzący obok żołnierz WAM-u zlitował się nad nami i popchnął kapryśnicę. I o dziwo, silnik zaskoczył i dojechałem jakoś do domu. I znów niezawodny jak zawsze sąsiad p. Janek postanowił mój samochód reanimować.

Po małym remoncie i przejrzeniu mechanizmów udało mu się doprowadzić go do stanu używalności. Jednego tylko moja Syrenka nie lubiła - padającego deszczu i kałuż na drodze - przeważnie właśnie wtedy odmawiała posłuszeństwa. Chociaż z drugiej strony potrafiła zaskoczyć i pozytywnie. Pamiętam moją pierwszą podróż do podłódzkiego miasteczka - akurat padał drobny deszczyk wiec jechałem wolno, żeby na śliskiej nawierzchni nie stracić panowania nad kierownicą, a poza tym i samochód jakoś nie kwapił się do szybkiej jazdy - ciągnął sobie godnie i nie za szybko. Po przejechaniu tych 35 kilometrów, już prawie na miejscu, poczułem jakby lekki zapach spalenizny… Zacząłem się zastanawiać co też to może być. Zatrzymałem samochód, wysiadłem i nagle widzę, że z tylnych kół biegnie ku niebu strużka dymu… No oczywiście - całą drogę przebyłem na zaciągniętym ręcznym hamulcu.

Trzeba jeszcze dodać, że moja Syrenka oprócz deszczu nie lubiła też mojej ówczesnej dziewczyny - zazdrosna była czy co? Jak jeździłem sam albo z kolegami, wszystko było w miarę w porządku. Jak tylko do samochodu wsiadała moja dziewczyna, to Syrenka pokazywała humory. A to zapłon się rozregulował, a to przerywacz pękł, a to wycieraczki nie chciały działać, a to cięgna od biegów się rozpinały itd., itp. Tą Syrenką jeździłem do jesieni 1980 roku.

Wczesną wiosną 1981 roku się ożeniłem, a więc żeby uzbierać pieniądze na ślub, zapadło postanowienie o sprzedaży Syrenki. Pozbywałem się jej bez żalu. Otrzymawszy w prezencie ślubnym troszkę pieniędzy, oczywiście natychmiast zapadła decyzja o kupnie następnego samochodu.

Wybór padł - a jakże - na Fiata 126p. Pojechaliśmy z Teściem na giełdę samochodową i tam wypatrzyliśmy sobie beżowego malucha z 1977 roku z silnikiem 600 cm3, który kosztował 41 000 zł. Jak się potem okazało był to dobry wybór. Przejechałem nim ponad 100 000 km - można powiedzieć, że w zasadzie bezproblemowo. Czemu „w zasadzie”? Zaraz to wyjaśnię. Uważam do dzisiaj, że samochód ten miał duszę. Jeżeli już się psuł to raczej zawsze przed bramą domu. Może to śmiesznie zabrzmi, ale traktowaliśmy go prawie jak członka rodziny. Nie był tak chimeryczny jak Syrenka a co najważniejsze - lubił moją żonę. Cóż z tego, że może silnik miał dość słaby, cóż z tego, że był mały. Odbywaliśmy nim wyprawy na ryby łącznie ze spaniem w jego wnętrzu, jeździliśmy na wczasy i to w dość dalekie rejony Polski. Początkowo jeździliśmy we dwójkę, a potem jak urodził nam się syn to we trójkę. Z dalszych wypraw pamiętam wyjazd do Krynicy Górskiej gdzie dzielnie pokonywał strome podjazdy i długie zjazdy. Zjeździliśmy nim Kotlinę Kłodzką, okolice Polanicy i Kudowy jak również sporą część Pojezierza Mazurskiego i zawsze dzielnie się spisywał. Tylko czasem jak zaistniała konieczność zaparkowania na stromej górce, to trzeba było wjeżdżać tyłem. Wybieraliśmy się też kilkakrotnie nad Bałtyk - zwiedziliśmy okolice Trójmiasta oraz całe wybrzeże - od Władysławowa aż po Świnoujście. Jakoś zawsze się pomieściliśmy z dzieckiem i bagażami - trzeba było tylko dokupić bagażnik na dach. Nigdy nie było problemu z dostaniem się na zaplanowane miejsce.

Pamiętam jak kiedyś odwiedziliśmy rodzinę na głuchej wsi gdzie diabeł mówi dobranoc i wszyscy się dziwili, że tam dojechałem maluchem, bo czasami traktor miał z tym spore problemy. W drodze dojazdowej wyryte były bowiem traktorami olbrzymie koleiny, ale mój Fiacik dzielnie sobie z nimi poradził. Innym razem z powodu złej jakości części zamiennych produkowanych przez prywatnych wytwórców na dystansie 50 km musiałem trzy razy rozbierać aparat zapłonowy i czyścić albo wręcz wymieniać przerywacz zapłonu. Ale w maluchu dało się to zrobić własnymi siłami, w szczerym polu, wśród falujących łanów zbóż pod drzewkiem rzucającym miły cień. W dzisiejszych samochodach byłoby to nie do pomyślenia. Samochodzik ten oddał naszej rodzinie nieocenione usługi – najważniejsza to oczywiście ta, że przywiózł do domu ze szpitala mojego nowo narodzonego syna w lutym 1984 r.

Ponieważ w latach osiemdziesiątych zaopatrzenie w towary codziennej potrzeby było bardzo kiepskie, to organizowaliśmy tzw. „wypady na wieś”. Polegało to na tym, że pakowaliśmy się w kilka osób do Fiacika i objeżdżaliśmy okoliczne wsie i małe miasteczka w poszukiwaniu np. herbaty czy mydła. Kuzynka przygotowywała prowiant na cały dzień i przy okazji wycieczki krajoznawczej gdzieś w wiejskich GS-ach i innych Samopomocach Chłopskich zdobywało się rzeczy które niewątpliwie potem przydawały się w gospodarstwie domowym. Najczęściej jeździliśmy w okolice Głowna. Wiadomo było np., że w Psarach można było dostać kiełbasę i mięso, w Antoniewie bywa czasem herbata i mydło a w okolicach Strykowa jest świetny sklep z gwoździami. Tak więc przy okazji zwiedzania okolic i napawania się pięknem przyrody, wyjazdy te służyły całkiem prozaicznym celom. Pamiętam, że kiedyś przejeżdżając przez Poddębice trafiliśmy na dostawę konserw rybnych - wystarczyło tylko postać godzinkę w kolejce i już mieliśmy łup w postaci kilku puszek - bo wtedy nie kupowało się przecież tyle ile się chciało, tylko Pani Sklepowa dzieliła otrzymaną ilość sprawiedliwie, żeby wystarczyło dla każdego chętnego.

Ponieważ wtedy pracowałem w firmie mającej do czynienia z kierowcami, to jakoś nie miałem specjalnych problemów z dostępem do części zapasowych czy też paliwa w okresie reglamentacji - znów te słynne znajomości... :)

Przeważnie autko naprawiałem w prywatnych warsztatach, ale czasem trzeba było podjechać do serwisu w Polmozbycie. Jechało się tam ok. 5 – 6 rano, aby zająć kolejkę i czasem można się było załapać na pierwszą zmianę a czasem trzeba było czekać na drugą, która zaczynała pracę o godz. 14.00. Pamiętam zabawne zdarzenie związane z którąś wizytą w Polmozbycie. Otóż gdy mój samochód był naprawiany a ja czekałem kilka godzin w poczekalni i setnie się nudziłem (bo na salę napraw nie wolno było wejść), pan z biura obsługi klientów stwierdził, że jest głodny i czy nie przyniósłbym mu porcji frytek z pobliskiej budki. Cóż było robić - to był Pan z Serwisu a ja tylko marny klient więc poszedłem i przyniosłem mu te frytki - bodajże chyba nawet na własny koszt.


Po kilku latach eksploatacji mój fiacik zaczął tu i ówdzie korodować, więc najpierw łatałem go jak mogłem samemu, ale w końcu ogniska korozji stały się tak duże, że nie było już czego łatać. Postanowiłem więc wymienić całe nadwozie. Ale przecież w zwykły sposób było ono w tamtych czasach nieosiągalne - nie można było pójść do serwisu i kupić. Trzeba to było załatwić sposobem. Napisałem podanie do Polmozbytu podpisane przez dyrektora mojego zakładu pracy, ponieważ wtedy wykorzystywałem mój samochód do celów służbowych, podparłem się ekspertyzą techniczną, że mój samochód naprawdę koniecznie wymaga wymiany nadwozia, uzyskałem również podpisy kogo się dało a kto wydawał mi się ważny, zaniosłem to wszystko do znajomej, która pracowała w Polmozbycie i czekałem. Wreszcie po jakimś czasie otrzymałem odpowiedź, że przyjechały z fabryki 2 (słownie: dwa) nadwozia i mam się zgłosić do ASO celem wybrania sobie (!) jakie mi odpowiada. Na miejscu okazało się, ze jedno jest już przeznaczone dla ważniejszego klienta ode mnie a dla mnie zostało drugie z pewną usterką i że jeżeli się nie zgodzę go wziąć, to następne może być dopiero za kilka miesięcy. Cóż było robić - zgodziłem się. Następnego dnia odstawiłem mój samochód na 6.00 rano do ASO i zaczęła się „przekładka”. Trwała ok. 1 tygodnia a więc zupełnie przyzwoicie. I rzeczywiście - po tygodniu odebrałem samochodzik ze zmienioną „budą”. Któregoś razu znów przytrafiła mi się zabawna historia.

Otóż w pewnym momencie wskaźnik poziomu paliwa w samochodzie wciąż wskazywał, że bak jest pusty - nawet po tankowaniu do pełna. Oho, myślę sobie, popsuł się pływak w baku. Normalnie jak większość części zamiennych w tamtych czasach nie był osiągalny w sklepie. Napisałem więc podanie do Polmozbytu, że taka to a taka usterka się przytrafiła w moim samochodzie i znów ta sama znajoma przystawiła pieczątkę, że ten pływak jest mi naprawdę niezbędny do prawidłowej eksploatacji samochodu. Z tym poświadczeniem pojechałem do sklepu na drugi koniec Łodzi i tam Pan Sprzedawca sprzedał mi dopiero rzeczony pływak. Tak to się wtedy kupowało :)

Fiacikiem jeździłem jeszcze kilka lat aż trafiła mi się możliwość zakupu od mojego kuzyna nowszego Fiata 126p - tym razem już 650 cm3. Znałem ten samochodzik, gdyż sam osobiście odbierałem go na przedpłatę w Polmozbycie w Łowiczu dla rzeczonego kuzyna, co może opiszę przy okazji (Fot. 4). Najczęściej kupowało się wtedy samochód na tzw. przedpłaty. Polegało to na tym, że wpłacało się na książeczkę w banku co miesiąc określoną sumę pieniędzy a po zgromadzeniu całej kwoty była losowana pewna ilość samochodów które można było odebrać. Pewna ilość gdyż dla wszystkich niestety ich nie wystarczało. Po odebraniu asygnaty pojechaliśmy z kuzynem do Polmozbytu w Łowiczu i tam - znów dzięki znajomościom - mogliśmy sobie wybrać samochód spośród stojących na placu. Trzeba trafu, że w wybranym przez nasz egzemplarzu była uszkodzona klapa od komory silnikowej. Więc pan mechanik niewiele myśląc wymontował rzeczoną klapę z innego egzemplarza i wstawił do naszego. Nie pasowała za bardzo ale po lekkim puknięciu w zawias jakoś weszła na swoje miejsce :) Ten samochodzik już był żwawszy, bo z mocniejszym silnikiem i w wersji FL . Służył nam wiernie przez wiele lat, bez problemu ciągnął towarową przyczepkę i był bardzo mało awaryjny.

Jeździłem nim aż do roku 1993, kiedy to nabyłem sobie nowiutkie, zielone Cinquecento 903 cm3 w systemie sprzedaży Autotak, a po 4 latach zielonego Fiata Punto SX (już w normalny, cywilizowany sposób w salonie samochodowym), które to Punto nieszczęśliwie spadło z podnośnika w ASO przy pierwszym przeglądzie gwarancyjnym. Można powiedzieć, że popełniło samobójstwo, bo wybrała je moja małżonka a mnie ten kolorek niespecjalnie się podobał :).

Może opiszę to szerzej ku przestrodze dla kierowców, że czasem niemożliwe staje się możliwe. Otóż pojechałem do ASO na przegląd gwarancyjny i samochód mój został wprowadzony nie na kanał, tylko na podnośnik śrubowy celem wymiany oleju. Pracownik spuścił olej z silnika i odszedł po świeży, ja w tym czasie stałem odwrócony tyłem. Nagle słyszę huk, oglądam się a mój samochód leży na lewym boku na posadzce hali a spod niego wystaje kapelusz… Natychmiast przybiegł kierownik zmiany i widzę, jak się robi prawie zielony na twarzy - myślał, że pod samochodem ktoś był… Na szczęście nikomu nic się nie stało. Okazało się, ze puściła śruba podnośnika i równocześnie nie zadziałało dodatkowe zabezpieczenie. Przemilczę w którym z łódzkich salonów to się stało, bo działa on do dzisiaj… Dostałem za ten wypadek ekwiwalent pieniężny i kupiłem następne Punto, którym jeżdżę do dzisiaj, a więc cały czas jestem wierny marce FIAT. Przez kilka następnych lat jak przyjeżdżałem do różnych stacji obsługi i wspominałem tej przygodzie, to mechanicy bez słowa mój samochód wprowadzali jednak na kanał a nie na podnośnik. Od tego czasu również - jeżeli już mój samochód stoi na podnośniku, to ja jednak pod niego nie wchodzę aby pooglądać sobie podwozie.

Jesienią 2004 roku zapragnąłem powrócić do wspomnień z lat młodzieńczych i kupić sobie motocykl. Jak już wspominałem - w latach nastoletnich posiadałem WSK 125 z 1969 r. a potem WSK 125 z 1979 r., więc teraz postanowiłem zderzyć się z przeszłością i po 25 latach przypomnieć sobie jak się jeździ na motocyklu. Poszperałem w ogłoszeniach prasowych i sprawiłem sobie znów motocykl WSK 125, ale tym razem z 1984 r. Ponieważ nie był "na chodzie", przywiozłem go do domu samochodem na przyczepie i postanowiłem odrestaurować. Wyglądał niezbyt ciekawie - patrz Fot. 15. Rozłożyłem ją dosłownie na poszczególne śrubki i zacząłem robotę. Błotniki, wahacz tylny, osłonę na łańcuch, szklanki przedniego zawieszenia, bagażnik i sygnał dźwiękowy pomalowałem samodzielnie. Ramę i bak oddałem do profesjonalnego malowania u lakiernika. Części chromowane jak kierownica, sprężyny tylnych amortyzatorów, uchwyty, klamki kierownicy, przełącznik świateł oraz wszystkie nakrętki wyczyściłem gąbką ścierną, a potem polerowałem specjalną pastą. Natomiast wszystkie śruby, podkładki i nakrętki czyściłem do błysku szczotką drucianą zamontowaną w wiertarce. Bardzo zniszczone śruby i nakrętki wymieniłem na nowe. Automat światła „STOP” również został rozebrany i wyczyszczony. Bębny oraz nie zniszczone szprychy z obu kół zostały wymontowane i doczyszczone do błysku wspomnianą gąbką ścierną. Felgi zostały wypiaskowane i polakierowane u fachowca - lakiernika, który jeszcze dla zabezpieczenia wstrzyknął do środka płynny smar. Szprychy zostały przeze mnie zaplecione a koło wycentrowane u fachowca. Tapicer wykonał kompletne pokrycie kanapy. W dalszej kolejności mechanik wykonał profesjonalny remont kapitalny silnika łącznie z wymianą wszystkich łożysk i zimmeringów oraz wykonał szlif cylindra i regenerację wału korbowego. Gaźnik również został przeze mnie rozebrany i wyczyszczony, a niektóre elementy wymienione. Prace trwały ponad 7 miesięcy. Po przeprowadzonym remoncie motocykl ten bez problemu otrzymał przegląd techniczny a potem - również bez problemu - został zarejestrowany w Wydziale Komunikacji. Efekt można ocenić patrząc na zdjęcia. W 2009 roku musiałem niestety sprzedać ten motocykl, ale tak to już czasem w życiu bywa, że trzeba z czegoś zrezygnować w imię wyższych celów… Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś znów będę mógł kupić motocykl, bo jeśli już raz kiedyś ktoś połknął motocyklowego bakcyla, to jest to „choroba” nieuleczalna. I również mam nadzieję, że moja przygoda z polską motoryzacją będzie jeszcze długo trwała.
I właśnie teraz zakupiłem sobie Romecika 50 T-1 do renowacji - żeby mieć czym się bawić :)
Ostatnio zmieniony 2011-05-30, 00:26 przez Markiz, łącznie zmieniany 1 raz.
Moja była Wiesia :( http://markiz.fotosik.pl/albumy/130934.html
Obecnie Romet 50 T-1

Awatar użytkownika
wskmaniak
Posty: 143
Rejestracja: 2008-04-11, 20:36
GG: 12695501
Moje maszyny: WSK M06 B3 KOS i WSK M21W2
CZ350
Lokalizacja: Brzesko
Kontaktowanie:

Re: Moje pierwsze przygody z motoryzacją...

Post autor: wskmaniak » 2011-05-29, 22:40

No kolego jestem pod wielkiem wrażeniem,uwielbiam czytac takie historie ;)



Pozdrawiam
UNIA TARNÓW

Awatar użytkownika
Sebastian440
Administrator
Posty: 1960
Rejestracja: 2007-01-02, 00:48
Moje maszyny: .
www.mr16bp.blogspot.com
Lokalizacja: Thorn Kupie polskie motocykle sportowe seba440t2@wp.pl
Kontaktowanie:

Re: Moje pierwsze przygody z motoryzacją...

Post autor: Sebastian440 » 2011-05-30, 07:26

Również podziwiam :) i zazdroszczę zapału !
Kupię polskie motocykle sportowe, kontakt: seba440t2@wp.pl
http://www.mr16bp.blogspot.com ®

Awatar użytkownika
NeoN
Posty: 153
Rejestracja: 2008-08-05, 20:24
Moje maszyny: Wueska
Emzety
Komarzątka
Lokalizacja: Grójec
Kontaktowanie:

Re: Moje pierwsze przygody z motoryzacją...

Post autor: NeoN » 2011-05-31, 16:42

Nie mogę powstrzymać się od skomentowania. Cóż, po prostu super barwna historia życia przepleciona niemalże na każdym kroku z motoryzacją! Jestem pełen podziwu! :)
Niejeden z nas tu zgromadzonych na forum również zaczyna taką historię tyle że osadzoną w innych już czasach. Warto takie fakty i przygody ze swojego życia zapamiętywać... ;)

Awatar użytkownika
Markiz
Posty: 148
Rejestracja: 2007-01-02, 23:18
GG: 1155265
Moje maszyny: Romet 50 T-1
Lokalizacja: Konstantynów Łódzki
Kontaktowanie:

Re: Moje pierwsze przygody z motoryzacją...

Post autor: Markiz » 2011-06-01, 00:43

Dzięki wszystkim za miłe słowo - cóż... takie były czasy i tak się wtedy działo naprawdę.
Moja była Wiesia :( http://markiz.fotosik.pl/albumy/130934.html
Obecnie Romet 50 T-1

Odpowiedz

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 12 gości